poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Perspektywa Ambasadora

Może zacznę od tego, że nie wiem kiedy to wyląduje na blogu, ale aktualnie jest jeszcze 24.08 czyt. pierwsze urodziny. Achhh, powiem na wstępie, że totalne zaskoczenie.

Higiena.

Pod tym względem HHK jest dla prawdziwych twardzieli. Nie wiem, czy jest to wywołane podprogową nienawiścią (wgl jest coś takiego?) Czechów do nas spowodowaną wydarzeniami historycznymi, czy też ich najzwyklejszą w świecie naturą. Ilość ekskluzywnych toalet sygnowanych marką TOI-TOI (nie mylić z Rolls-Royce) była na tyle wystarczająca, że gdy 18 sierpnia ok. godziny 01:00 przybyłem do jednej z budek na polu namiotowym w celu odcedzenia kartofli po podróży, już zajeżdżało... Wyobrażacie sobie, co było 20 sierpnia? Robi się niesmacznie. Utnę więc tutaj i przejdę subtelnie z kwestii kibla do okolic łazienkowych. Za pierwszym razem nie było tak źle, bo nie spałem przez całą noc i brałem pry wczesnym porankiem (czyt. gdy słonko nie robi jeszcze z namiotu sauny). Musiałem zrobić tylko jedną rundkę po żeton (koszt  takiej przyjemności - 30 CK) i git. Patrząc na poprzedników, wykminiłem, że trzeba się szybko zmoczyć, namydlić i wtedy będę czyścioch. Zrobiłem więc tak. Niestety, w połowie czasu przeznaczonego na moją kąpiel, ciśnienie wody spadło. Nieoczekiwanie wzrosło, gdy zdążyłem założyć bokserki i właśnie miałem się zawijać do namiotu. Następnego dnia w kolejce czekałem już półtorej godziny, bo na kąpiel przyszedłem porankiem poźniejszym (czyt. gdy namiot jest już sauną i śpią już tylko ludzie-legwany). Na domiar całokształtu łazienkowego, działały tylko trzy prysznice dedykowane mężczyznom. Ja wytrwałem w kolejce. Niektórzy jednak stwierdzili, że lepszym sposobem na umycie się będzie opłukanie z butelki lub w jeziorku. Po tym doświadczeniu, które nazwać można łazienkowym apogeum, wszystko już szło z górki (nawet wtedy, jak zaczynało się robić jezioro wokół umywalek).

Kempowa społeczność.

Na festiwalach zawsze jest tak, że są ludzie, którzy nie przyjeżdżają na festiwal dla esencji, lecz dla szpanu. Odmiana ta powszechnie znana jest jako hipster (z czeskiego hipsterek), lecz… na Kempie nie było ani jednego hipstera. Tam byli melanżownicy (z łac. melanżownikus totalus). Oni są gromko liczniejszą grupą i również nie przyjeżdżają po to, by zobaczyć co się dzieje w strefie koncertowej. To właśnie melanżownicy dają Kempowi wiarygodność hasłu „Festiwal z pozytywną atmosferą.”. Grupa ta na oko wynosi około czterdzieści procent całego pola namiotowego. Jak rozpoznać gatunek melanżownika? Po tym, że jest to najaktywniejszy osobnik i nie opuszcza on terytorium pola namiotowego. Mnie osobiście zdecydowanie bardziej przypadła dominacja tej odmiany niż hipsterów. A to, że oba gatunki leją na koncerty? Not maj fakin biznes.

Strefa sklepowa.

Płyt nie kupowałem, bo mam dość po tym, jak przeszmuglowałem sześć kilo w nadbagażu z Niuł Jork. Ciuszki też sobie jakoś olałem. Został czeski browar i żarełko. A jak żarełko, to tylko ruskie (pozdro Step). Spoko opcja, bo wziąłem za mało koron, a za pierogi można było płacić w złotówkach. Tyle ze strefy sklepowej. Kempowy materializm mnie nie ogarnął

Strefa koncertowa.

To jest to, po co przyjechałem. Jeśli mowa o koncertach, to na myśl przychodzi mi od razu Pan Akustyk. Słuch jak Beethoven przed śmiercią normalnie. Nie wiem skąd typa wzięli. Nie rozumiem za bardzo dlaczego polscy artyści grają jako jedni z pierwszych, skoro są tam niemalże sami Polacy. Ciężko było mi też ogarnąć te obsuwy (w pierwszym dniu - około 2h). Parafrazując Pawła Kroka, powiem Wam, że w pierwszym dniu  Hip Hop Kemp też mnie trochę wciągnął i nie tak wiele brakowało mi do gatunku melanżownika. Jak dowiedzieliśmy się o obsuwach, poszliśmy w kimę na pole namiotowe.  Trochu zaspaliśmy. Złapałem mega schizę, że spóźniłem się na Mayer'a Hawthorne'a. Na szczęście nie przyjechał (sumienie spokojne). Potem już się pilnowałem. I tak miałem farta, bo czterdziestominutowe kolejki nie obowiązywały mnie (V.I.P. bijacz!). Jak już przy szpanowaniu jestem, to pochwalę się focią z backstage'u. Patrzcie.


Drugi dzień skwituję jednym zdaniem - Hocus Pocus zrobiło takie czary, że latałem na krześle (którego nie ma).

Podsumowanie.

Powiem Wam tylko jedno. Przymykam nawet oko na fakt, że musiałem wrócić dzień wcześniej.  Esencja się liczy. Dlatego też festiwal ten był mimo wszystko spoko. Zdecydowanie lepszy od tegorocznego Coke'a (dokładna rozpiska koncertów w konfrontacji z moimi gustami muzycznymi wygląda biednie). Jeśli będę miał możliwość, jadę za rok.

PS. Propsy (kolejność nie ma znaczenia):

- dla Looptroop Rockers za to, że powiedzieli ze sceny, iż Hip Hop Kemp "is polish festival".

- dla organizatorów za to, że choć częściowo przyznali się na swojej stronie, iż Hip Hop Kemp to organizayjnie duża kaka (klik klik).

- dla Kroków za transport.

- dla Was za głosy! Zostałem "Ambasadorem polskiego Internetu festiwalu Hip Hop Kemp". Brzmi poważnie.

PS 2. Wpadnijcie pierwszego września.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz