Dawno mnie tu nie było. Wyszło na dobre, chyba. Ceremoniały na koniec roku za jakiś czas, tymczasem muszę pogrzebać jeszcze w tym (a raczej połową tego a.k.a. zeszłym). Powiem Wam, ziomble, że z dzisiejszej perspektywy na Ełerdy dodałbym dwie pozycje. No i w sumie robię to teraz. Olejmy wszczepianie ich w poszczególne kategorie. Stwórzmy nową - "Erratę".
Jakby coś, kolejność nie jest ważna. Lecę według alfabetu.
1. Bezoczny & Tymono
"Kocham, bo nienawidzę" jest płytą, której słuchałem regularnie, raz na kilka tygodni, a potem odkładałem ją w niepamięć. Z każdą okazją styczności mniemanie o niej jako jednej z pozycji roku szkolnego 2010/2011 rosło niczym ropa we wrzodzie nieświadomości. Dzisiaj wycisnąłem skurwiela.
Nie sposób wypisać wszystkich zalet projektu. Te najważniejsze, to osobiste podejście Bezocznego do sztampowych tematów, które wziął sobie na celownik oraz błyskotliwe linijki.
2. Pharoahe Monch
2. Pharoahe Monch
Z bólem przyznaję się dzisiaj do tego, że na samym początku byłem zagorzałym hejterem "W.A.R.". Przesłuchałem raz i odtrąciło mnie. Nie wiem dlaczego. Uważałem, że jest to gorszy album od "Desire". Dopiero pewnego jesiennego dnia o zachodzie słońca, kiedy popipczałem ulicą Ozimską, coś we mnie trafiło. I zaczęło się dwumiesięczne katowanie płyty. Dzisiaj, z pokorą i żalem, stwierdzam, iż fakt, że zaległem w namiocie podczas koncertu Moncha na HHK, był, biorąc pod uwagę przestrzeń czasu roku '11, jednym z moich najbardziej haniebnych poczynań w sferze hip-hopu.
Gromką zaletą albumu jest innowacyjne brzmienie. Największą - fakt, iż zostałem uświadomiony, że prawdziwy hip-hop zawsze będzie ruchem kontrkulturowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz