środa, 15 lutego 2012

Nie możesz mnie zabić, bo urodziłem się zmarły

Z reguły nie ruszają mnie zbytnio rocznice śmierci wielkich ludzi. Bardziej momenty, kiedy dowiaduję się, że nie żyją. Być może drastyczna ilość w tegorocznych statystykach zgonów (Irena Jarocka, Etta James, Wisława Szymborska) zmusiła mnie do tego, by przez kilka dni po rocznicy śmierci Dilli "czcić" jego twórczość. A może pesymista się ze mnie zrobił? Nie wiem.

Świętowanie dat jest dla mnie problematyczne. Ostatnio zapomniałem nawet o swoich imieninach (chore). Ale Fejsgad nie omieszkał przypomnieć o Big L'u (śmiesznie mi się pisze tę odmianę). I tknęło mnie coś. W sumie, to nie jestem nawet jego psychofanem. Prócz debiutu nie posiadam innych płyt Biga w oryginale. Mam tylko jedną linijkę, z którą zawsze kojarzę go - "you can't kill me i was born dead". Może jest tak przez jej zbieżność z aktualnym od 13 lat (ej kej ej od zawsze) stanem rapera? Może Whitney Houston dobiła gwoździa? Kurde, nie wiem.

Wiem natomiast, iż tchnęło mnie coś do podzielenia się tymi przemyśleniami. Chyba nic z nich nie wynika. Przynajmniej w tym momencie nie widzę kolejnej poszlaki. Skończę więc już to egzystencjalne "pam pa ram pam".

W roku 2011 byłem przez miesiąc w Niułjork. Poznałem tam gościa z Kazachstanu o imieniu Russlan (pierwsza myśl: "Russlan from Kazachstan."), który był chyba synem jakiegoś multimilardera, bo chciał się wbić za wszelką cenę do Enłaju, żeby pooglądać wnętrze holu. Trochę kręciłem z niego bekę za tę akcję, ale dobrze się dogadywaliśmy, bo gadywaliśmy o rapie. Wzięliśmy mapkę i zaczęliśmy rozkminiać w pytę legendarne miejscówki hip-hopowe. Choć w akademiku Ticzers (nie mylić z Ticza) mówili nam, że Bronks i Harlem są niebezpiecznymi dzielniami, to my się nie baliśmy i niczym groźna armia białasów zwiedzaliśmy sobie to i tamto, a mjural Biga zostawiliśmy na koniec. 

Russlan zawsze srał w gacie, kiedy miał korzystać z Metra, ponieważ nigdy nie był w stanie ogarnąć tajemnego przekazu mapki z liniami andergrandowych pociągów, a na początku naszej znajomości zgubił się, gdy wracaliśmy z Flajtklab. Wspominam o tym, ponieważ jedyny strach podczas naszej podróży do mjurala był wtedy, kiedy wsiedliśmy do trzeciej z kolei linii i były tam same czarnuchy, a w wagonie trzęsło niczym w Polsce. To było traumatyczne doznanie. Nie zapomnę go do końca życia. W sumie, to bardziej przeraziła nas nagła zmiana jakości wykonania pociągu, bo o tym, że będą same czarnuchy, wiedzieliśmy wcześniej, a też nie jesteśmy pierdolonymi ksenofobami (choć ja jestem Polakiem).

No i wysiedliśmy tam, gdzie trzeba było. Zboczyliśmy jeszcze z trasy po coś do picia, bo mnie suszyło, a wtedy były 40-stopniowe upały. Babeczka opyliła mi sok o 40 (cóż za zbieżność!) persent taniej niż na Manhattanie, po czym zrobiliśmy kambek jak Dżejzi na właściwą drogę. Z racji, że nie wiedzieliśmy, czy aby na pewno jest ona właściwa, poprosiliśmy grupę młodocianych czarnuchów w białych Erforsach o pomoc. Byli tak mili, że udali się w dalszą podróż razem z nami. Russlan zarzucił se fristajla z nowo poznanym czarnuchem, bo on umiał fristajlować po angielsku, a ja przysłuchiwałem się cicho, bo nie umiem fristajlować nawet po polsku i w takich okolicznościach doszliśmy do mjurala. Patrz, patrz, teraz robię to, co chciałem zrobić od samego początku, czyli szpanię focią.
Pod malunkiem nie było żadnych alfonsów ani rozpijaczonych kurew, jak ostrzegano. Frekwencyjnie nie była to też stopa Jezusa w Wielkanoc. 

Postaliśmy piętnaście minut, powiedzieliśmy kilka razy "Faking emejzing, djud.", cyknęliśmy trzy focie z metra na wypadek, gdyby dwie wyszły z dupy, po czym udaliśmy się w drogę powrotną. Podsumowując - do moich kolegów nie sztrzelano, a Ticzers, to nawet w Ameryce są Cziters (choć nie wygrałem tego kozackiego zegarka w przedszkolu, nie myl ich z gepardem Czesterem na chrupkach Czitos)!

PS. W drodze powrotnej ujrzeliśmy stado czarnuchów będących zaraz po celebracji swojej murzyńskiej mszy.


czwartek, 26 stycznia 2012

Wywiad z Panem Wankzem

Umówienie się na tę rozmowę było prawdopodobnie moim największym i jednocześnie najtrudniejszym do zrealizowania marzeniem w dziedzinie bycia blogerem. Prawie roczne starania się w postaci wielu maili i telefonów zaowocowały spotkaniem. Na wstępie ustalone było, że tylko i wyłącznie Pan Wankz zadecyduje o tym, czy wywiad ukaże się w sieci. Z tego też powodu tym bardziej jestem wdzięczny jemu za to, iż zgodził się na publikację materiału bez żadnych poprawek i cięć. Rozmowa wyszła niestandardowo, co z pewnością wielu odbiorcom nie przypadnie do gustu, a z czego ja sam jestem niesamowicie dumny. Moje „yyy, eee”, różnica poziomu dźwięku, nieokrzesana przez setki kamer oraz mikrofonów szczerość, styl bycia i oryginalność Pana Wankza są według mnie cechami tworzącymi niepowtarzalny klimat rozmowy. To, czy są one pozytywne lub negatywne, musisz rozstrzygnąć samemu.

czwartek, 29 grudnia 2011

Errata

Dawno mnie tu nie było. Wyszło na dobre, chyba. Ceremoniały na koniec roku za jakiś czas, tymczasem muszę pogrzebać jeszcze w tym (a raczej połową tego a.k.a. zeszłym). Powiem Wam, ziomble, że z dzisiejszej perspektywy na Ełerdy dodałbym dwie pozycje. No i w sumie robię to teraz. Olejmy wszczepianie ich w poszczególne kategorie. Stwórzmy nową - "Erratę".

Jakby coś, kolejność nie jest ważna. Lecę według alfabetu.

1. Bezoczny & Tymono

"Kocham, bo nienawidzę" jest płytą, której słuchałem regularnie, raz na kilka tygodni, a potem odkładałem ją w niepamięć. Z każdą okazją styczności mniemanie o niej jako jednej z pozycji roku szkolnego 2010/2011 rosło niczym ropa we wrzodzie nieświadomości. Dzisiaj wycisnąłem skurwiela. 
Nie sposób wypisać wszystkich zalet projektu. Te najważniejsze, to osobiste podejście Bezocznego do sztampowych tematów, które wziął sobie na celownik oraz błyskotliwe linijki.

2. Pharoahe Monch

Z bólem przyznaję się dzisiaj do tego, że na samym początku byłem zagorzałym hejterem "W.A.R.". Przesłuchałem raz i odtrąciło mnie. Nie wiem dlaczego. Uważałem, że jest to gorszy album od "Desire". Dopiero pewnego jesiennego dnia o zachodzie słońca, kiedy popipczałem ulicą Ozimską, coś we mnie trafiło. I zaczęło się dwumiesięczne katowanie płyty. Dzisiaj, z pokorą i żalem, stwierdzam, iż fakt, że zaległem w namiocie podczas koncertu Moncha na HHK, był, biorąc pod uwagę przestrzeń czasu roku '11, jednym z moich najbardziej haniebnych poczynań w sferze hip-hopu.

Gromką zaletą albumu jest innowacyjne brzmienie. Największą - fakt, iż zostałem uświadomiony, że prawdziwy hip-hop zawsze będzie ruchem kontrkulturowym.

sobota, 19 listopada 2011

Wywiad z Onarem

Joł joł joł ponownie dzisiaj. Prócz pisania wrażeń o nowej płycie Onara, spotkałem się z nim we wtorek. Nie chciałem się wpierdzielać chłopakom ze Step Records w paradę. Czasu było niewiele, stąd tak krótkopiłkowo. Myślę, że i tak możecie dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy. Pytania wymyślone na języku angielskim, spontan haipehaope w 24 minuty.

Odpowiadając portalowi glamrap.pl

Zastanawiałem się przez cały dzień nad tym, co (i czy) mogę napisać w kwestii mojej niekompetencji zasądzonej na łamach portalu glamrap.pl.

Już przy okazji wstępiu chciałbym zaznaczyć, iż nie mam najmniejszego zamiaru polemizować z odczuciami szanownej Redakcji w stosunku do mojej wypowiedzi w Radiu Opole. Wytknę natomiast kardynalne błędy rzeczowe (ortograficzne, kompozycyjne, składniowe i stylistyczne postaram się pominąć), jakie załoga portalu glamrap.pl popełniła przy pisaniu newsa w sprawie próby ponownej organizacji Hip-Hop Opola.

Odnosząc się do akapitu pierwszego - "główny prowodyr całek akcji" to nie ja (jednak niełatwo jest wyodrębnić pomyłki przy tak dużym zagęszczeniu ich). Jesteśmy grupą dziesięciu osób i, póki co, nie wyznaczyliśmy swojego lidera. 

W sprawie osób, które swoim działaniem i doświadczeniem zdobyć będą mogły poparcie w radiu, prasie etc. zapewniam, że ludzie tacy znajdują się już w naszym zespole i są oni odpowiednio kompetentni. Oświadczam także, iż będziemy walczyć o osobowości godne zaufania w ośrodkach innych niż internet. Jeżeli Redakcja zacznie podpisywać swoje artykuliki o naszych działaniach literkami lub chociażby szlaczkiem (wężyk też nadawałby się), będziemy rozpatrywać również jednostki z korytka portalu. Nadmienić muszę jednak, że tylko i wyłącznie w przypadku, kiedy glamrap.pl wejdzie na rynek prasowy, wykupi Gazetę Wyborczą i stanie się spółką akcyjną.

Odpowiadając na zarzuty umiejscowione o kilka enterów za dużo w dół powiedzieć chciałbym, iż tymczasowe zero działań poza portalem społecznościowym Facebook było zgodne z naszą z góry zamierzoną i świadomą taktyką. Było, ponieważ aktualnie jesteśmy w trakcie kompletowania liczby osób niezbędnej do założenia stowarzyszenia. W tej właśnie formie skupienia jeszcze przed końcem bieżącego roku kalendarzowego wystąpimy do Urzędu Miasta z inicjatywą, w której zawierać będzie się idea, plan oraz wstępny kosztorys organizacji festiwalu. Jak wspomniałem w komentowanej przez portal audycji, fan page będzie gwarancją wiarygodności przy tym przedsięwzięciu.

Nie pozostaje mi nic innego jak podziękować za tego typu poparcie. Chciałbym również wyrazić gromkie zdziwienie spowodowane nastrojem tego newsa. Przy tak niebywale wysokiej liczbie wyświetleń portalu w odniesieniu do niskiego poziomu komercjalizacji rapgry na skalę krajową, glamrap.pl powinien doprowadzać do wewnętrznego oczyszczania sceny ze złych zachowań rzeczywistych liderów oraz jej solidaryzacji. Póki co natomiast gnoi siedemnastolatka, który wychodzi z inicjatywą na zewnątrz środowiska hip-hopowego, a potem usprawiedliwia go wiekiem.

Z umiarkowanym poważaniem,
Tomasz Siemek.